sobota, 6 kwietnia 2019

Rozdział 35 - Pozdrawiam z samego dna.

Zawaliłam kochane. Na całej linii. Poleciałam po bandzie przez te wszystkie dni gdy mnie nie było. Wróciła stara znajoma bulimia. Dziś rano waga pokazała równe 61 kilo. Klasyka gatunku. Wiecie co jest najgorsze? Że nawet mnie to nie obchodzi. Okazuje się, że są gorsze zmartwienia niż to, że jestem grubą świnią... Moja motywacja spadła do poziomu -1. To co się stało, to chyba rodzaj odreagowania, bo z dnia na dzień spadł na mnie ogromny ciężar. A niestety mam tak, że stresy zajadam. Nie chcę się tłumaczyć, usprawiedliwiać czy wzbudzać litości. Chcę to z siebie wyrzucić, choć tu pewnie nie powinnam...
Mojej mamie ponownie zdiagnozowali raka. Już kiedyś miała wycinanego guza, teraz pojawił się na kolejnym narządzie... Powinnam być teraz dla niej podporą, opiekunem, przewodnikiem, tymczasem nie potrafię nawet zorganizować jej wizyty u specjalisty... Czuję się jak dziecko. Czuję jak wyparowuje ze mnie energia. Przy niej staram się być silna, staram się ogarniać wszystko i myśleć za wszystkich, ale to nie jest proste. Nie chcę wyobrażać sobie jak będzie wyglądać przyszłość. Zabawne, jak z dnia na dzień potrafią zmienić się priorytety, jak życie weryfikuje nasze plany... Jeszcze tydzień temu szukałam kawalerek do wynajęcia bo zamierzałam w tym roku wreszcie w pełni się usamodzielnić. Dziś wiem, że to nie wchodzi w grę. Będę musiała być przy mamie, leczenie będzie kosztowne, więc trzeba maksymalnie ciąć koszty a takie mieszkanie w pojedynkę to kolosalny wydatek. Poza tym muszę jak najszybciej zmienić auto na coś co jeździ, bo mój obecny samochód wciąż się psuje i nie nadaje się na długie dystanse - a te, z pewnością nas czekają... Muszę nabrać sił. Muszę ochłonąć. Poukładać to sobie w głowie. No i chyba najwyższy czas tak naprawdę dorosnąć... Przepraszam, że piszę tu o takiej prywacie, ale teraz mi lżej. Nie mam komu się wyżalić tak otwarcie... Mam nadzieję, że niedługo wrócę... Trzymajcie się.

wtorek, 2 kwietnia 2019

Rozdział 34 - Gdy odzywa się kobieca chęć rywalizacji

Po raz enty stwierdzam, że daleko mi do normalności. Gdy jestem w pracy czekam aż koleżanka z za biurka wyciągnie kanapkę, czekam tylko po to, by poczuć chorą satysfakcję, że ona je kolejny posiłek a ja nie przełknęłam jeszcze nic. Liczę w myślach ile już zjadła kalorii, ile ma cukru we krwi, ile musiałaby biegać żeby to spalić... Jednocześnie cieszę się, że mój bilans wciąż jeszcze się nie otworzył. Naprawdę moje współpracowniczki bardzo mnie motywują. To takie chodzące anty wzory. Typowe baby z biura, które wciąż coś podżerają. Nawet nie macie pojęcia jakie dania można przygotować w czasie przerwy, w kuchni wyposażonej jedynie w mikrofalę. Ich inwencja i brak skrupułów nie znają granic. A że potem cały dzień śmierdzi w banku gołąbkami, gulaszem, śledziami czy tam parówkami - kto by się przejmował. Po pracy rzekomo biegają, jeżdżą na rowerach, pozakładały sobie nawet grupowo endomondo żeby się dopingować. A ja siedzę sobie spokojnie, ze słuchawkami w uszach i sama ze sobą przybijam piątkę. Jak pytały mnie czy nie chciałabym do nich dołączyć to tylko stwierdziłam, że pewnie padłabym krzyżem po przebiegnięciu kilometra, sport to nie dla mnie, nie lubię się pocić.. 😜 Gdzie się nauczyłam tak kłamać? Naprawdę nie mogę się powstrzymać i z chęcią dam im pstryczka w nos pokazując jak się chudnie. Z przytupem. Nie mówiąc o tym ani słowa. Niepostrzeżenie.
Wczoraj napchałam się do limitu, do tego nie ćwiczyłam. Dziś statystyka wyrównana, malutki bilans + trening 1,4h. Jutro powinnam dostać okres. 😩 Niech już przyjdzie i niech się skończy, chcę znowu zacząć chudnąć a w czasie miesiączki mogę co najwyżej nie tyć...

Bilans 01.04.19
7.00 kawa z mlekiem (50)
15.30 makaron orkiszowy z żółtym serem (350)
18.00 suszone figi i migdały (200)
Suma: 600 kalorii

Bilans 02.04.19
15.30 pół kromki chleba żytniego ze szpinakiem i oscypkiem (200)
Suma: 200 kalorii